Bezludne wyspy aż się proszą o to, żeby postawić na nich choć na chwilę stopy. Na Ha'apai też oczywiście takie się znajdowały. Najbardziej obiecująco wyglądała z daleka Putuputua - płaska wysepka porośnięta palmami, z jaśniejącą w słońcu plażą, otoczona skałami koralowymi. Te skały i wiatr, który przybrał tego dnia na sile, podnosiły jednak znacznie trudność lądowania - trzeba było niesłychanie ostrożnie manewrować pontonem, żeby podpłynąć do bariery jak najbliżej, tak aby po wyjściu z niego nie trzeba było płynąć wpław, a równocześnie wciąż pilnować, aby prąd i fale oceaniczne nie zepchnęły pontonu wprost na ostre krawędzie.
Wysepka wynagrodziła nam trudy sowicie. Takiej ilości muszli różnych kształtów i kolorów nie widzieliśmy nigdzie wcześniej. Pełno różowych, żółtych, białych i szarych porcelanek, jeśli ktoś chciałby zrobić sobie naszyjnik, to mógł wybierać i przebierać. Spiralki, piramidki i inne kręciołki, w większości zamieszkałe przez kraby. Płaskie muszle małżowe, nawet muszle perłopławów, choć te należały do rzadkości. No i oczywiście mnóstwo mniejszych i większych "mydelniczek" czyli grubych i ciężkich pofalowanych muszli przydaczni, wypolerowanych przez morze do białości.
Obeszliśmy jak zwykle wysepkę dookoła. Z drugiej strony skały już tak się nie jeżyły, ale rozbryzgujące się fale wskazywały, gdzie przebiega bariera rafy. Z zarośli wypełzały zielone pędy i oplatały pajęczyną tę część plaży, do której nie sięgał przypływ. Na horyzoncie majaczyła stożkowata sylwetka Kao, najwyższej góry w archipelagu Tonga i rozległy, płaski kształt Tofua, kryjącej aktywny wulkan. Słońce prażyło, a my poddawaliśmy się błogiemu rozleniwieniu, świadomi, że to ostatnia bezludna wyspa, której udało nam się dotknąć przed powrotem do domu.