"Navigare necesse est, vivere non est necesse" - mawiali starożytni Rzymianie. Można by z nimi polemizować, ale nie da się ukryć, że żeglowanie nadaje życiu niezwykły sens i barwę, pozwala poznać siebie, ukształtować charakter i zmienić spojrzenie na świat. Nic więc dziwnego, że ludzie od niepamiętnych czasów budowali łodzie i wyruszali, by zmierzyć się z bezmiernym oceanem i szukać nieznanych lądów ukrytych za kreską horyzontu.
Nawet dziś, mimo mnóstwa satelitów wciąż obserwujących każdy zakątek Ziemi, istnieją miejsca niezbadane albo słabo znane, do których bardzo trudno dotrzeć. Jednym z nich jest Zatoka Wielorybów na antaktycznym Morzu Rossa. Nasz rejs z Samoa do Tonga był jednym z wielu etapów przybliżających Selmę do tego właśnie celu. I choć mieliśmy go nie ujrzeć (a przynajmniej większość z nas), to właśnie dzięki niemu mogliśmy żeglować wśród tropikalnych wysp południowego Pacyfiku i odkrywać ich tajemnice.
Kierowaliśmy się wciąż na południe. Ocean zachowywał się tak, jakby chciał nas przekonać, że zasługuje na swą nazwę. Nagle zorientowaliśmy się, że nie jesteśmy sami - do burty przybliżyły się dwa humbaki, podpłynęły na odległość zaledwie kilku, kilkunastu metrów.
Ich ogromne, podłużne cielska sunęły przez kilka minut obok nas. Wieloryby pozwoliły się podziwiać, po czym, w chwili gdy już niektórzy z nas zaczynali przymierzać się do wskoczenia do wody, dały nurka w głębinę i zniknęły.
To bliskie spotkanie tak nas zaczarowało, że nikt nie kwapił się opuszczać pokład i wciąż wypatrywaliśmy, czy wielkie ssaki jeszcze się gdzieś nie pokażą. Zapomniałam o Bożym świecie, w tym także o cieście w piekarniku! Nos przypomniał mi o nim w ostatniej chwili. Biszkopt z papają wyszedł trochę suchy, ale załoga na szczęście nie wybrzydzała :)
Przez jakiś czas nic specjalnego się nie działo, potem jednak zaczęło się prawdziwe widowisko. W znacznej odległości od nas zaczęły się pojawiać coraz to nowe fontanny wody. To wielorybia matka bawiła się ze swoim dzieckiem, pluskając pośród fal i wyskakując z wody. Widok tych harców był doprawdy niezapomniany.
Dopłynęliśmy do Ha'apai. To kolejna grupa koralowych i wulkanicznych wysp z terytorium Tonga, której najważniejszym ośrodkiem jest Lifuka. My jednak minęliśmy ją z lewej burty i wczesnym popołudniem dotarliśmy do wyspy Ha'afeva, leżącej na zachód od stolicy regionu.
To gdzieś w tej okolicy miał miejsce słynny bunt na Bounty. Nasz kapitan jednak nie był okrutnikiem, a duża część załogi wybrała się w rejs ze swoimi żonami, więc nie znalazł się nikt, kto chciałby pójść w ślady Fletchera Christiana. Zakotwiczyliśmy w bezpiecznej odległości od raf, spuściliśmy na wodę ponton i popłynęliśmy w kierunku czegoś, co wyglądało jak betonowe molo w częściowej ruinie.
Droga stamtąd wiodła w głąb wyspy, podążyliśmy więc nią, ciekawi, dokąd nas zaprowadzi.
Nigdy wcześniej nie widziałam kiełkujących kokosów, a na tej wyspie było ich pełno.
Pierwszą oznaką, że zbliżamy się do siedzib ludzkich były .. łaciate krowy. Chyba po raz pierwszy na pacyficznych wyspach natknęliśmy się na te zwierzęta hodowlane. Do tej pory dominowały świnie i wszędobylskie psy (o koty pytaliśmy na Niuatoputatpu i ponoć też są, ale nie opuszczają domów - widząc te wychudzone psy łatwo zrozumieć dlaczego).
Gaje palmowe się skończyły i wyszliśmy na otwartą przestrzeń - mieliśmy przed sobą tongijski cmentarz.
Muszę przyznać, że sprawił on na nas dość przygnębiające wrażenie. Nieregularne, usypane z piasku i drobnych kamieni groby wyglądały bardzo nieporządnie. Niektóre udekorowane były tandetnymi, plastikowymi kwiatami i kawałkami tkanin (czasem potarganych) rozpiętych na ramie z patyków.
Ten grób wyglądał najokazalej i najporządniej, sądząc z "gobelinu" z wzorem tongijskiej flagi, zapewne niedawno pochowano w nim kogoś znaczniejszego.
Tongijczycy, w przeciwieństwie do ich sąsiadów z Samoa, wolą nie utrzymywać zbyt bliskich relacji ze swoimi zmarłymi. Właściwie po okresie żałoby zostawiają całkiem groby, gdyż wierzą, że w ich pobliżu wciąż może się znajdować dusza zmarłego, która może źle wpływać na żyjących. Takim złym wpływem może być na przykład wywołanie u kogoś ciężkiej choroby, jeśli spokój zmarłego został w jakiś sposób naruszony. Zdarza się wtedy, że chcąc wyleczyć chorego, wykopują ciało przodka i urządzają powtórny pogrzeb, aby upewnić się, że jego kości zostały złożone w ziemi jak należy i dusza nie będzie niepokoiła potomnych.
Wioska, do której dotarliśmy, też na pierwszy rzut oka wyglądałaby na wymarłą, gdyby nie zwierzęta - świnie, psy i świeżo narodzone kózki, stawiające swe pierwsze, chybotliwe kroczki.
Udało nam się porozmawiać z młodą kobietą z uśpionym bobasem na rękach. Opowiedziała co nieco o życiu na wyspie, o promie zaopatrującym wioskę raz na miesiąc we wszystkie potrzebne artykuły. Pozwoliła nam sfotografować dom i teściów, z którymi mieszkała.
Potem przyłączyła się do nas jeszcze jedna dziewczyna, która zaczęła nas oprowadzać po wiosce. Mówiła, że na wyspie mieszka około 500 osób (przeszacowała tę liczbę mniej więcej dwukrotnie) i jest tu szkoła oraz pięć kościołów. Ona sama stwierdziła, że nie należy do żadnego z nich, choć w Boga wierzy. Sprawiała wrażenie, jakby marzyła o wyjeździe z wyspy, ale porzuciła już nadzieję na taką możliwość.
Wiedzieliśmy, że Tongijczycy są bardzo religijni i że hojnie wspierają kościoły, mimo to nie mogliśmy wyjść ze zdumienia, że w tak małej społeczności jest możliwe istnienie tylu różnych wspólnot. Choć same budynki kościelne znajdowały się w różnej kondycji, więc z tym istnieniem też pewnie było różnie. Na "kościele" katolickim nawet nie było krzyża (zdjęcie poniżej, budynek na pierwszym planie) i właściwie nie jestem przekonana, czy na pewno ten budynek był kościołem, choć dziewczyna zapewniała, że jest.
Wróciliśmy na plażę. Ha'afeva może nie zachwyciła tak jak inne, odwiedzone wcześniej wyspy, ale pokazała w całej okazałości jak wygląda szare, monotonne życie w "raju" z daleka od turystycznych szlaków. I że z rajem tak naprawdę niewiele ma wspólnego.
Komentarze