Podczas, gdy my nurzaliśmy się beztrosko w blasku słońca i lazurowej wodzie, załoga pontonu nie próżnowała. Spenetrowali drugą stronę wyspy i odnaleźli oznaczoną drogę wodną prowadzącą wprost do solidnej kei, zasięgnęli informacji u miejscowych rybaków, po czym przypłynęli po nas. Przeprawiliśmy się więc z powrotem na jacht, podnieśliśmy kotwicę i uważnie, cały czas śledząc dno, ruszyliśmy we wskazaną stronę. W trakcie opływania wyspy czekała nas niespodzianka - po raz pierwszy pojawiły się wieloryby i pomachały nam ogonami na powitanie.
Na kei czekała już na nas pani Sia, tutejsza przedstawicielka władz do spraw turystyki. Wiedziała o naszym przybyciu, gdyż jeden z rybaków okazał się być jej mężem i zdążył ją zawiadomić. Ponieważ znaleźliśmy się na terytorium Tonga i trzeba było dopełnić formalności wjazdowych, Sia obiecała zorganizować nam wizytę odpowiednich urzędników. Na wieczór zaś zostaliśmy zaproszeni do jej domu na barbeque. Popołudnie spędziliśmy więc pracowicie, przygotowując się do obu wizyt.
Gdy słońce zaczęło się zniżać nad horyzont, a popołudniowy odpływ odsłonił dno, przy brzegu pojawili się miejscowi. Brodzili w płytkiej wodzie i zbierali trawy, które miały im służyć chyba do wyplatania mat. Wyglądali niezwykle w zielonych naturalnych pelerynach w promieniach zachodzącego słońca.
Na kei ponownie pojawiła się Sia w samochodzie, aby nas zabrać do swojego domu, ulokowaliśmy się więc wszyscy na pace. Po drodze obejrzeliśmy wioskę, która wyglądała dość biednie. Część domów sklecona była z różnych lichych materiałów - blachy falistej, desek, trzciny.
Nasza przewodniczka wyjaśniła nam, że tsunami, które w 2009 roku uderzyło w Samoa, spustoszyło również tę wyspę. Jej wioska praktycznie została zmieciona z powierzchni ziemi, zginęło 9 osób. Pomocy udzielili im wtedy katolicy z Nowej Zelandii - to dzięki nim stanęły w wiosce nowe domki.
Przed jednymi suszyły się trawy, przed innymi uprawiano niewielkie ogródki.
Największym budynkiem był oczywiście kościół - tylko jeden (co niezwykłe na tamtejszych wyspach), ponieważ wszyscy mieszkańcy wioski byli katolikami.
Przed kościołem rosło prawie bezlistne drzewo o kwiatach niezwykłej urody, jakby wyciętych z delikatnej, miękkiej pianki. Była to plumeria zwana też frangipani - symbol wysp południowego Pacyfiku.
Dziwiły nas świnie, wałęsające się luzem pomiędzy domami. Sia tłumaczyła, że każdy wie, która świnia jest czyja, więc nie ma problemów z kradzieżami. Gdyby jednak zdarzył się taki przypadek, to i tak zaraz wszystko wychodzi na jaw, bo wszyscy się przecież znają i rodziny po prostu załatwiają taką sprawę między sobą. Nie ma więc potrzeby utrzymywania policji na wyspie.
Oprócz świń i kur pełno było też wszędzie psów, w zasadzie jednakowo wyglądających - średniej wielkości, rude, wychudzone kundelki. Zaszokowała nas informacja, że także one są trzymane w celach konsumpcyjnych. Ta suczka na szczęście zaprzyjaźniła się bardzo z córeczką Sii, więc mogła cieszyć się życiem.
Podstawą diety mieszkańców były jednak - poza owocami i warzywami - ryby i inne stworzenia morskie. W domu gospodyni czekała na nas wyśmienita dorada, nazywana tam mahi-mahi, przyrządzona w mleczku kokosowym, oraz pieczone taro. My przynieśliśmy ze sobą sałatkę warzywno-jajeczną, puree ziemniaczane i budyń, które to potrawy dla naszych gospodarzy okazały się równie nieznane i egzotyczne, jak ich specjały dla nas.
Zmrok zapadł szybko, jak to w tropikach. Siedzieliśmy przy świetle naszych latarek, ponieważ prąd był tam dostępny jedynie z generatora - jeśli ktoś miał wystarczającą ilość paliwa, lub z baterii słonecznych - o ile ktoś dysponował tak luksusowym sprzętem. Gdy mieliśmy się zbierać, wrócił z połowu mąż Sii z sąsiadem i zdobyczą - żywym żółwiem morskim. Położyli biedaka "na plecach", co poruszyło do głębi co wrażliwsze serca damskiej części załogi. Cóż jednak ci ludzie mieli zrobić? Nie zamierzali znęcać się przecież nad żółwiem, tylko w miarę swoich możliwości postarali się, aby obiad następnego dnia był świeży.
Sia obiecała pokazać nam na drugi dzień wyspę, umówiliśmy się więc z nią na rano. Było już całkiem ciemno, więc pożegnaliśmy się serdecznie, dziękując za gościnę. Trzeba było wrócić na jacht i porządnie się wyspać przed czekającymi nas nowymi wrażeniami.
Komentarze