Ktoś przy okazji wizyty w wielkiej dziurze zauważył, że pogodę mieliśmy nieszczególną. Cóż zrobić, nie pomyśleliśmy wcześniej, że z końcem sierpnia aura na Samoa może być równie zmienna jak w Polsce i nie zagwarantowaliśmy sobie odpowiedniej w pakiecie usług. Ponieważ jednak było przyjemnie ciepło, a nie przesadnie gorąco, brak słońca nie przeszkadzał mi wcale - aż do chwili, gdy wylądowaliśmy na plaży Lalomanu.
Tam zachmurzyłam się na równi z niebem - no bo jak to tak? Gdzie ten tropikalny lazur z pocztówek? Gdzie to zwrotnikowe niebieskie morze? Zamiast tego silny wiatr giął palmy, a huczący falami ocean w najmniejszym stopniu nie przypominał błękitnej laguny.
Piasek na plaży był drobny, ale zupełnie inny niż nad Bałtykiem. Stanowiła go mieszanina drobinek czarnych skał wulkanicznych i jasnych korali.
Sporo było w nim muszelek różnego rodzaju, podczas zbierania trzeba było jednak uważać, gdyż wiele z nich było zamieszkałych.
Wzdłuż plaży stały fale - proste plażowe "bungalowy" dla turystów.
Nie miały ścian, więc zamiast nich zawieszano maty lub tkaniny.
Plaża świeciła pustkami, ze względu na pogodę niewielu turystów zdecydowało się spędzić noc w fale.
W oddali wyłaniały się zarysy wyspy Nu'utele.
Teraz, gdy oglądam te zdjęcia, myślę sobie, że jednak ta pogoda była wtedy odpowiednia. Za dwa dni mieliśmy opuścić Samoa, rozwinąć żagle i zmierzyć się z oceanem. Byli wśród nas tacy, którzy robili to już wiele razy i to niejednokrotnie na znacznie trudniejszych, zimnych wodach. Dla mnie jednak miał to być pierwszy raz na morzu. Nie wiedziałam ani czego się spodziewać po sobie, ani czego po oceanie. Pacyfik przedstawił mi się na tej plaży nie na tyle groźnie, żeby przestraszyć, ale wystarczająco by wzbudzić respekt i pokazał, że w takiej "niespokojnej" postaci jest nie tylko piękny, ale i znacznie bardziej interesujący. Zaczęłam więc budowanie swojej relacji z nim od szacunku i to był dobry początek. A błękitów zdążyłam się jeszcze naoglądać.