W Hongkongu przebywałam tylko dwa, no prawie trzy dni, a jakoś nie mogę go wciąż opuścić. Przemknął mi przed oczami kalejdoskopem różnorodnych wrażeń i pozostawił niedosyt. Pozwolił dotknąć i posmakować azjatyckich klimatów, ale nie dał się poznać w tak krótkim czasie. W ostatnim dniu zaś pokazał swą nieprzewidywalną naturę, tajfunem przekreślając możliwość realizacji z dawna układanych planów.
Nawet orientacja w mieście, w którym układ ulic na mapie wygląda na pozór mało skomplikowanie, okazała się być sprawą wcale nie trywialną. Podstawę komunikacji miejskiej stanowi przede wszystkim metro, którego kilka linii dociera do niemal wszystkich zakątków aglomeracji, a gdzie nie dociera, docierają autobusy. Kowlun z wyspą Hongkong, a także z Makau łączą połączenia promowe. Na samej wyspie zaś piętrowe tramwaje, poruszające się wzdłuż Queensway, równolegle do wybrzeża, są wygodnym i uroczym sposobem przemieszczania się, gdyż z górnego pokładu świetnie można obserwować życie miasta. Na najwyższe wzgórze na wyspie - Wiktoria Peak - można wjechać specjalną zabytkową kolejką. We wszystkich tych środkach można płacić specjalną kartą Octopus, co jest wspaniałym ułatwieniem - wystarczy przyłożyć kartę do czynnika i nie trzeba się martwić o bilet.
Można więc wybierać między różnymi środkami komunikacji, w końcu trzeba jednak z nich wysiąść i dotrzeć gdzieś na piechotę. I to właśnie sprawiało tam największą trudność. Chodniki, mostki, przejścia podziemne, estakady, kładki tworzą tam splątaną sieć, w której - mimo dobrego zmysłu orientacji - udało mi się kilka razy zgubić. Na szczęście różne kierunki są tam oznakowane sporą ilością drogowskazów, więc mogłam szybko wrócić na właściwą drogę. I po dwóch dniach (a potem jeszcze po jednym) szczęśliwie wyruszyć w dalszą.
Komentarze